Otwierasz oczy. Jaskrawe światło długich, podłużnych
świetlówek atakuje rozwarte źrenice zanim mózg zdąży je zwężyć. Automatycznie,
z cichym sykiem bólu na ustach, zasłaniasz twarz dłonią, by otrzymać
kilkanaście sekund bezczynnej adaptacji wzroku do ekstremalnych warunków. Nagle
zaczynasz odczuwać przenikliwy strzał na skroni, jednak nie masz zamiaru dać się
rozproszyć, musisz w końcu skierować swoją uwagę na coś dużo ważniejszego.
Wymieniasz w myślach ciąg podstawowych pytań, jednocześnie zastanawiając się
nad sensem migającego w otchłani pamięci słowa SAMPLE[1], lecz nijak
odnajdujesz potrzebne informacje. W chwili, gdy zdajesz sobie sprawę, że nie
posiadasz żadnych wspomnień, posiadłeś tak wyczekiwaną zdolność widzenia.
Siedzisz
w rogu wykafelkowanej starannie sali, której jedynym motywem dekoracyjnym jest
stal. Stalowe półki, stalowy zlew, stalowe drzwiczki od szafek w ścianie.
Najbardziej wydajesz się jednak zaintrygowany dziwną stalową konstrukcją
zajmującą środek pomieszczenia. Z twojej perspektywy przypomina to stół; nieco
niekonwencjonalny, ale chyba stół. Zresztą twoje spekulacje i tak na nic się na
zdadzą – nie wiesz nawet, kim jesteś, a masz czelność oceniać zmysł
projektanta?
Usiłujesz
się podnieść, lecz niemal natychmiast upadasz. Ból głowy znów drastycznie daje
o sobie znać. Chcesz wolą instynktu przycisnąć źródło nieprzyjemnych doznań,
jednak podnosząc dłoń do skroni, zauważasz pierwszy zaskakujący fakt. Czujesz,
że serce zaczyna się kotłować w twej klatce piersiowej, coś uciska w
podbrzuszu, nogi zmieniają się w watę, od stóp aż do obserwowanej kończyny
przechodzi dreszcz.
Mankiet
białego fartucha suto zakropiony jest krwią. Zaniepokojony, uważnie badasz swój
nowo poznany organizm, lecz stwierdzenie, że poza przeciętą skronią nie
odniosłeś żadnych ran, nie uspokaja. Zdajesz sobie bowiem sprawę, że czerwień
porywająca niemalże całe twoje ubranie nie należy do ciebie. Spuszczasz głowę,
by odszukać swoje nazwisko na jakimś identyfikatorze przypiętym do lekarskiego
kitla. Rozumiejąc próżność poszukiwań, drżącymi rękoma rozpinasz fartuch w celu
ujrzenia kolejnej pseudo-bieli koszuli ze zwisającym z szyi, lekko rozsuniętym,
czerwonym krawatem, który przy zaschniętej krwi wydaje ci się wyglądać nieco
groteskowo. Na wszelki wypadek przejeżdżasz dłonią po klatce piersiowej, by
mieć całkowitą pewność, że jesteś mężczyzną. Zadowolony z odkrycia, na szybko sprawdzasz
jeszcze zawartość kieszeni w czarnych garniturowych spodniach, jednak poza
pękiem kluczy i małą latarką nie natrafiasz na nic godnego uwagi.
Podnosisz
wzrok na pomieszczenie, starając się powiązać dotychczas poznane fakty.
Dlaczego mężczyzna, z ubrania wnioskując, że lekarz, miałby znajdować się w
takim miejscu? Próbujesz myśleć, ale ból głowy ci to uniemożliwia. Cholera,
jesteś przecież doktorem, zrób z tym coś i zajmij się ważniejszymi dla ciebie
kwestiami! Kiwasz głową z aprobatą.
Usiłujesz
wstać, ledwo trzymasz się na nogach, dostajesz zawrotów głowy, przed oczami
wizualizują się różne kształty. Mówisz sobie, że to tylko efekt długiego
leżenia i za moment przejdzie. Cóż za
diagnoza, doktorze Nikt, byłbyś świetnym lekarzem, ironizujesz, lecz nie
masz głowy do żartów. Nie masz głowy do niczego, przecież boli cię jak cholera.
Może mam cholerę, twój mózg
podchwytuje wszystko, co w mniejszym, bądź większym stopniu wydaje się mu
logiczne. Masz póki co za mały repertuar przekleństw, a nie chcąc kolejnych
pomyłek, decydujesz się z nich zrezygnować. Podświadomie przypominasz sobie
chyba niedawno usłyszaną formułkę, że wszystko, co powiesz, może zostać
wykorzystane przeciwko tobie, jednak nie potrafisz sprecyzować, w jakich
okolicznościach się to odbyło. Wydaje ci się to dobrą maksymą i postanawiasz
wprowadzić ją w życie.
Rozglądasz
się po sali i niemal natychmiast opierasz się na jednym ze stalowych wózków,
zrzucając na ziemię cały arsenał nożyczek, strzykawek i skalpeli. Oddychasz
płytko i szybko, treść żołądka podsuwa się do gardła. Serce ledwo wytrzymuje
narzucone tempo.
Znajdujesz
się w prosektorium. Stół, który niedawno określiłeś dziwactwem projektanta,
zastawiony jest kobiecymi zwłokami. Usiłujesz z całych sił pozbyć się
określenia zastawa, jednak para
srebrnych sztućców ułożona na serwetce przy otwartej klatce piersiowej ci na to
nie pozwala. Mimowolnie wymiotujesz na swoje lakierowane buty. Ostra woń kwasu
solnego miesza się ze stęchlizną rozkładającego się ciała, wywołując kolejne
nudności.
Nagle
z przekąsem przypominasz sobie, że jesteś lekarzem i z pewnością nieraz
przebywałeś w takim towarzystwie.
Postanawiasz wziąć się w garść. Omijając wzrokiem zwłoki, skrupulatnie badasz
pozostałą część pomieszczenia. Dostrzegasz przewrócone krzesło luźno owinięte
bandażem, którego używasz na opatrunek, machając ręką na napływające zewsząd
myśli o przestrzeganiu jałowości. W czasie, gdy wiążesz materiał, spostrzegasz
krew na oparciu krzesła, dumnie wnioskując, że to właśnie tym cię ogłuszono.
Próbujesz zlokalizować coś jeszcze istotnego, lecz tym razem, ku twemu
nieszczęściu, osiągasz zadziwiające rezultaty – niedaleko ciebie zaczynają się
obfite ślady posoki ciągnące się za lekko uchylone drzwi, z istnienia których
dopiero teraz zdajesz sobie sprawę. Oglądasz się jeszcze wokół, ale nie
spostrzegasz już nic, co miałoby cię tu dłużej trzymać. Nim z lekkim niepokojem
ruszasz ku wyjściu, porywasz ze stolika jakiś skalpel, modląc się w duchu, by
nie musieć go nigdy użyć w celu własnej ochrony.
Delikatnie
pchasz drzwi, wywołując przeciągłe skrzypienie, które natychmiast budzi zmysły
do stanu najwyższej gotowości. Miejsce, w którym stoisz, oświetlone jest
zaledwie łuną wydobywającą się z prosektorium, co powoduje u ciebie podświadomą
chęć odnalezienia włącznika na ścianie. Wodzisz dłonią po najbliższych
powierzchniach, niezbyt mając ochotę na jakikolwiek ruch w kierunku
bezgranicznej ciemności. W pewnym momencie poza obrzydliwą wonią rozkładu,
której nos za nic nie chce zaadaptować, wyczuwasz nowy zapach – duszący smak
kurzu, pyłu i starości wcale nie pomaga w zwiększaniu poczucia bezpieczeństwa.
Nie oszukujmy się, jesteś tak przerażony, że choćbyś nie wiadomo jak pragnął
odnalezienia wyjścia z tego piekielnego budynku, co aktualnie zapełnia twoją
listę priorytetów, nie byłbyś w stanie przekonać się do błądzenia po ciemku w
walącej się ruderze. Najchętniej skuliłbyś się gdzieś w rogu i modlił o cud, o
ratunek. Spuszczasz dłoń ze ściany, bezwolnie uderzając nią w bok ciała, gdy
nagle zaczynasz odczuwać pulsujący w niej ból. Fakt odnalezienia metalowej
latarki w kieszeni jest pierwszą szczęśliwą chwilą, którą do tej pory doznałeś.
Nieco nerwowo próbujesz włączyć urządzenie, drżąc to z podniecenia, to ze
strachu. Latarka rozbłyskuje w dłoniach i przełykając ślinę, kierujesz snop
światła na drogę przed sobą.
Obawy
okazują się uzasadnione. Korytarz przed tobą zasłany jest ciągnącymi się przez
całą jego długość plamami krwi, sprawiającymi wrażenie szkaradnego czerwonego
dywanu sław. Ostrożnie omijasz ślady posoki, rozglądając się wokoło. Odpadnięty
tynk skupia się wzdłuż gołej posadzki, odsłaniając surowy beton ścian, na
których co pewien czas dostrzegasz smukły ślad odciśniętej dłoni. Tam, gdzie
się pojawia, towarzyszy mu nieco większa kałuża szkarłatu wsiąkającego w pył na
podłodze. Dochodzisz do wniosku, że przechodzący tędy wcześniej człowiek
odniósł rany po lewej stronie ciała, zapewne cięte. Odruchowo mocniej ściskasz
trzymany w dłoni skalpel. Co tu się
wydarzyło, pytasz siebie, jak zwykle nie otrzymując odpowiedzi.
Tymczasem
dochodząc do klatki schodowej, zdajesz sobie sprawę, że krew robi się coraz
świeższa. Próbujesz przełknąć ślinę, lecz masz sucho w gardle. Z rosnącym
niepokojem i pulsem pod skórą wodzisz wzrokiem po kolejnych stopniach.
Zastanawiasz się, dlaczego jeszcze nie znalazłeś zwłok przy takim upływie krwi
i odległości, jednak dochodzi do ciebie, że ten moment podświadomie pragniesz
jak najbardziej odwlec.
Wspinasz
się po zniszczonych schodach, mijasz półpiętro i przystajesz równo z własnym
sercem. Światło latarki omiata białą jak kreda stopę wyziewającą z piętra.
Cofasz się przerażony i bezwładnie opadasz na kupkę gruzu, nie mogąc oderwać
wzroku od znaleziska. Boisz się
ujrzeć ciało, a biorąc pod uwagę smukłość stopy; kobiece ciało. To dla ciebie
za dużo, nie potrafisz wytrzymać napięcia, strachu, adrenaliny wypełniającej
każdy zakamarek twego organizmu, rozsadzającej żyły – pragniesz, by to wszystko
już się skończyło, masz dość. W chwili krytycznej znów pojawia się nieznośna
myśl o wykonywanym zawodzie. Klniesz okropnie, nawet nie zdając sobie sprawy z
doniosłości swego głosu, który stał się przyczyną niewiarygodnego echa –
krzyknąłeś, nawet o tym nie wiedząc. Kręcisz głową i chowasz twarz w dłoniach.
Nagle
rozlega się cichy odgłos z okolic zwłok. Kierujesz światło w tamtą stronę.
Szmer się powtarza. Stajesz na równe nogi, przy nagłym zrywie uderzając barkiem
o fragment barierki. Wykluczasz jednak ból z umysłu, starasz się z całych sił
skupić na dźwięku. W końcu decydujesz się zgasić latarkę, by cię nie rozpraszała,
lecz ku twemu zdumieniu, łuna pozostaje na miejscu. Patrzysz zdezorientowany na
wyłączone urządzenie i ponownie kierujesz wzrok na światło wydobywające się
gdzieś za stopą. Paraliżujący strach poddaje się zwykłej ludzkiej ciekawości.
Powoli, acz zdecydowanie pokonujesz kolejne stopnie aż stajesz na piętrze.
Zwinnym manewrem omijasz ciało, całą uwagę poświęcając trzymanemu przez kobietę
telefonowi komórkowemu. Sięgasz po niego, nie dostrzegając ciepłoty dłoni, na
której leży. Chwytasz urządzenie i podnosisz je do oczu, wyczytując na ekranie
trwającą rozmowę z trzycyfrowym numerem, którego posiadacza usiłujesz z całych
sił wydobyć z pamięci. Informacja przychodzi natychmiast – policja. Już masz
zamiar rzucić się na słuchawkę i wykrzyczeć o pomoc, lecz głos uwiązł ci w
gardle. Jakimś dziwnym automatycznym odruchem odrzucasz połączenie. Zdrowy
rozsądek odzywa się po fakcie. Czy to właśnie w ten sposób nie zrzuciłeś na
siebie podejrzeń w związku z martwą kobietą u swych nóg?
Przerażony
patrzysz w twarz dziewczyny, a w głowie świta ci pewna myśl. Jeszcze nie do
końca zatwierdzona, ale jej zarys przypada ci do gustu. Nachylasz się nad
zwłokami i próbujesz mierzyć oddech, lecz po dziesięciu sekundach nie
następuje. Z otchłani pamięci wyłaniają się kolejne procedury. Resuscytacja
krążeniowo-oddechowa, trzydzieści uciśnięć klatki piersiowej, dwa oddechy
ratownicze… Przystępujesz do pierwszej pomocy, nie zauważając długiej rany na
podbrzuszu, z której z każdym uciśnięciem sączy się krew.
Jeden, dwa, trzy, cztery…
Słyszysz
trzask gdzieś w oddali. Nie możesz jednak teraz skończyć.
… dziesięć, jedenaście, dwanaście…
Następuje fala kroków w ciężkich
butach.
… szesnaście, siedemnaście…
Kroki są coraz bliżej.
… dziewiętnaście, dwadzieścia…
Dochodzi do ciebie dźwięk
wyważanych drzwi niedaleko.
… dwadzieścia dwa, dwadzieścia trzy…
Zauważasz światła zza rogu.
… dwadzieścia pięć, dwadzieścia sześć…
Kilkadziesiąt latarek wpatruje
się w ciebie. Zauważasz stan tego, co masz pod dłońmi. Słyszysz wrzaski,
rozkazy, ładowanie broni. Nie wyodrębniasz jednak treści wypowiedzi. Na moment
zawisasz nad klatką piersiową kobiety; na jedną tysięczną sekundy, podczas
której przez twoją głowę przepływa masa pustych myśli. Oczekujesz werdyktu
mózgu, który ostatecznie każe dokończyć powinność.
… trzydzieści.
Rozlega się huk wystrzału.
Czujesz przenikliwy ból w nodze. Kulisz się i odruchowo chwytasz za kończynę.
Salwa kroków rusza ku tobie. Ktoś wygina ci ręce do tyłu, kto inny zrywa do
góry, jeszcze ktoś chwyta za głowę. Z twych ust wydobywa się jęk.
– Leonie Falkowski – słyszysz nad
sobą. – Jesteś aresztowany pod zarzutem morderstwa siedemnastu kobiet.
Otwierasz usta, lecz zamiast słów
na wargi wpływa ciepła ciecz o metalicznym posmaku.
Leonie Falkowski. Prowadzą cię gdzieś, coś do ciebie mówią. Mózg
pracuje na najwyższych obrotach. Jesteś
aresztowany. Czerń wypełniająca umysł daje miejsce przeraźliwie jasnej
bieli. Z niej jak zza mgły wydobywają się obrazy. Pod zarzutem morderstwa siedemnastu kobiet. Wspomnienia niczym
salwa strzałów atakuje twoją głowę, rozsadzając ją od środka.
Przypominasz sobie. Już
pamiętasz. Widzisz te kobiety.
Nie potrafisz jednak w to
uwierzyć. To nie może być prawda. Nie jesteś mordercą. Żyjesz od kilku minut,
nie mogłeś tego dokonać.
To nie są twoje dokonania. To
jest obca pamięć.
Dano ci drugą szansę, lecz ludzie
ją odebrali.
Do końca życia będziesz pokutować
za nie swoje czyny.
I gdzie tu sprawiedliwość…?
[1]SAMPLE – wyraz ułatwiający prowadzenie wywiadu ratowniczego.
Serdecznie dziękuję za pobranie szablonu. Jakby pojawiły się z nim jakieś problemy czy byłyby co do niego jakieś pytania, to postaram się poradzić coś i odpowiedzieć na wszystkie pytanka. :) Dziękuję raz jeszcze i polecam się na przyszłość :)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam,
Tyler