12.09.2013

Sprawiedliwość

Otwierasz oczy. Jaskrawe światło długich, podłużnych świetlówek atakuje rozwarte źrenice zanim mózg zdąży je zwężyć. Automatycznie, z cichym sykiem bólu na ustach, zasłaniasz twarz dłonią, by otrzymać kilkanaście sekund bezczynnej adaptacji wzroku do ekstremalnych warunków. Nagle zaczynasz odczuwać przenikliwy strzał na skroni, jednak nie masz zamiaru dać się rozproszyć, musisz w końcu skierować swoją uwagę na coś dużo ważniejszego. Wymieniasz w myślach ciąg podstawowych pytań, jednocześnie zastanawiając się nad sensem migającego w otchłani pamięci słowa SAMPLE[1], lecz nijak odnajdujesz potrzebne informacje. W chwili, gdy zdajesz sobie sprawę, że nie posiadasz żadnych wspomnień, posiadłeś tak wyczekiwaną zdolność widzenia.
Siedzisz w rogu wykafelkowanej starannie sali, której jedynym motywem dekoracyjnym jest stal. Stalowe półki, stalowy zlew, stalowe drzwiczki od szafek w ścianie. Najbardziej wydajesz się jednak zaintrygowany dziwną stalową konstrukcją zajmującą środek pomieszczenia. Z twojej perspektywy przypomina to stół; nieco niekonwencjonalny, ale chyba stół. Zresztą twoje spekulacje i tak na nic się na zdadzą – nie wiesz nawet, kim jesteś, a masz czelność oceniać zmysł projektanta?
 Usiłujesz się podnieść, lecz niemal natychmiast upadasz. Ból głowy znów drastycznie daje o sobie znać. Chcesz wolą instynktu przycisnąć źródło nieprzyjemnych doznań, jednak podnosząc dłoń do skroni, zauważasz pierwszy zaskakujący fakt. Czujesz, że serce zaczyna się kotłować w twej klatce piersiowej, coś uciska w podbrzuszu, nogi zmieniają się w watę, od stóp aż do obserwowanej kończyny przechodzi dreszcz.
Mankiet białego fartucha suto zakropiony jest krwią. Zaniepokojony, uważnie badasz swój nowo poznany organizm, lecz stwierdzenie, że poza przeciętą skronią nie odniosłeś żadnych ran, nie uspokaja. Zdajesz sobie bowiem sprawę, że czerwień porywająca niemalże całe twoje ubranie nie należy do ciebie. Spuszczasz głowę, by odszukać swoje nazwisko na jakimś identyfikatorze przypiętym do lekarskiego kitla. Rozumiejąc próżność poszukiwań, drżącymi rękoma rozpinasz fartuch w celu ujrzenia kolejnej pseudo-bieli koszuli ze zwisającym z szyi, lekko rozsuniętym, czerwonym krawatem, który przy zaschniętej krwi wydaje ci się wyglądać nieco groteskowo. Na wszelki wypadek przejeżdżasz dłonią po klatce piersiowej, by mieć całkowitą pewność, że jesteś mężczyzną. Zadowolony z odkrycia, na szybko sprawdzasz jeszcze zawartość kieszeni w czarnych garniturowych spodniach, jednak poza pękiem kluczy i małą latarką nie natrafiasz na nic godnego uwagi.
Podnosisz wzrok na pomieszczenie, starając się powiązać dotychczas poznane fakty. Dlaczego mężczyzna, z ubrania wnioskując, że lekarz, miałby znajdować się w takim miejscu? Próbujesz myśleć, ale ból głowy ci to uniemożliwia. Cholera, jesteś przecież doktorem, zrób z tym coś i zajmij się ważniejszymi dla ciebie kwestiami! Kiwasz głową z aprobatą.
Usiłujesz wstać, ledwo trzymasz się na nogach, dostajesz zawrotów głowy, przed oczami wizualizują się różne kształty. Mówisz sobie, że to tylko efekt długiego leżenia i za moment przejdzie. Cóż za diagnoza, doktorze Nikt, byłbyś świetnym lekarzem, ironizujesz, lecz nie masz głowy do żartów. Nie masz głowy do niczego, przecież boli cię jak cholera. Może mam cholerę, twój mózg podchwytuje wszystko, co w mniejszym, bądź większym stopniu wydaje się mu logiczne. Masz póki co za mały repertuar przekleństw, a nie chcąc kolejnych pomyłek, decydujesz się z nich zrezygnować. Podświadomie przypominasz sobie chyba niedawno usłyszaną formułkę, że wszystko, co powiesz, może zostać wykorzystane przeciwko tobie, jednak nie potrafisz sprecyzować, w jakich okolicznościach się to odbyło. Wydaje ci się to dobrą maksymą i postanawiasz wprowadzić ją w życie.
Rozglądasz się po sali i niemal natychmiast opierasz się na jednym ze stalowych wózków, zrzucając na ziemię cały arsenał nożyczek, strzykawek i skalpeli. Oddychasz płytko i szybko, treść żołądka podsuwa się do gardła. Serce ledwo wytrzymuje narzucone tempo.
Znajdujesz się w prosektorium. Stół, który niedawno określiłeś dziwactwem projektanta, zastawiony jest kobiecymi zwłokami. Usiłujesz z całych sił pozbyć się określenia zastawa, jednak para srebrnych sztućców ułożona na serwetce przy otwartej klatce piersiowej ci na to nie pozwala. Mimowolnie wymiotujesz na swoje lakierowane buty. Ostra woń kwasu solnego miesza się ze stęchlizną rozkładającego się ciała, wywołując kolejne nudności.
Nagle z przekąsem przypominasz sobie, że jesteś lekarzem i z pewnością nieraz przebywałeś w takim towarzystwie. Postanawiasz wziąć się w garść. Omijając wzrokiem zwłoki, skrupulatnie badasz pozostałą część pomieszczenia. Dostrzegasz przewrócone krzesło luźno owinięte bandażem, którego używasz na opatrunek, machając ręką na napływające zewsząd myśli o przestrzeganiu jałowości. W czasie, gdy wiążesz materiał, spostrzegasz krew na oparciu krzesła, dumnie wnioskując, że to właśnie tym cię ogłuszono. Próbujesz zlokalizować coś jeszcze istotnego, lecz tym razem, ku twemu nieszczęściu, osiągasz zadziwiające rezultaty – niedaleko ciebie zaczynają się obfite ślady posoki ciągnące się za lekko uchylone drzwi, z istnienia których dopiero teraz zdajesz sobie sprawę. Oglądasz się jeszcze wokół, ale nie spostrzegasz już nic, co miałoby cię tu dłużej trzymać. Nim z lekkim niepokojem ruszasz ku wyjściu, porywasz ze stolika jakiś skalpel, modląc się w duchu, by nie musieć go nigdy użyć w celu własnej ochrony.
Delikatnie pchasz drzwi, wywołując przeciągłe skrzypienie, które natychmiast budzi zmysły do stanu najwyższej gotowości. Miejsce, w którym stoisz, oświetlone jest zaledwie łuną wydobywającą się z prosektorium, co powoduje u ciebie podświadomą chęć odnalezienia włącznika na ścianie. Wodzisz dłonią po najbliższych powierzchniach, niezbyt mając ochotę na jakikolwiek ruch w kierunku bezgranicznej ciemności. W pewnym momencie poza obrzydliwą wonią rozkładu, której nos za nic nie chce zaadaptować, wyczuwasz nowy zapach – duszący smak kurzu, pyłu i starości wcale nie pomaga w zwiększaniu poczucia bezpieczeństwa. Nie oszukujmy się, jesteś tak przerażony, że choćbyś nie wiadomo jak pragnął odnalezienia wyjścia z tego piekielnego budynku, co aktualnie zapełnia twoją listę priorytetów, nie byłbyś w stanie przekonać się do błądzenia po ciemku w walącej się ruderze. Najchętniej skuliłbyś się gdzieś w rogu i modlił o cud, o ratunek. Spuszczasz dłoń ze ściany, bezwolnie uderzając nią w bok ciała, gdy nagle zaczynasz odczuwać pulsujący w niej ból. Fakt odnalezienia metalowej latarki w kieszeni jest pierwszą szczęśliwą chwilą, którą do tej pory doznałeś. Nieco nerwowo próbujesz włączyć urządzenie, drżąc to z podniecenia, to ze strachu. Latarka rozbłyskuje w dłoniach i przełykając ślinę, kierujesz snop światła na drogę przed sobą.
Obawy okazują się uzasadnione. Korytarz przed tobą zasłany jest ciągnącymi się przez całą jego długość plamami krwi, sprawiającymi wrażenie szkaradnego czerwonego dywanu sław. Ostrożnie omijasz ślady posoki, rozglądając się wokoło. Odpadnięty tynk skupia się wzdłuż gołej posadzki, odsłaniając surowy beton ścian, na których co pewien czas dostrzegasz smukły ślad odciśniętej dłoni. Tam, gdzie się pojawia, towarzyszy mu nieco większa kałuża szkarłatu wsiąkającego w pył na podłodze. Dochodzisz do wniosku, że przechodzący tędy wcześniej człowiek odniósł rany po lewej stronie ciała, zapewne cięte. Odruchowo mocniej ściskasz trzymany w dłoni skalpel. Co tu się wydarzyło, pytasz siebie, jak zwykle nie otrzymując odpowiedzi.
Tymczasem dochodząc do klatki schodowej, zdajesz sobie sprawę, że krew robi się coraz świeższa. Próbujesz przełknąć ślinę, lecz masz sucho w gardle. Z rosnącym niepokojem i pulsem pod skórą wodzisz wzrokiem po kolejnych stopniach. Zastanawiasz się, dlaczego jeszcze nie znalazłeś zwłok przy takim upływie krwi i odległości, jednak dochodzi do ciebie, że ten moment podświadomie pragniesz jak najbardziej odwlec.
Wspinasz się po zniszczonych schodach, mijasz półpiętro i przystajesz równo z własnym sercem. Światło latarki omiata białą jak kreda stopę wyziewającą z piętra. Cofasz się przerażony i bezwładnie opadasz na kupkę gruzu, nie mogąc oderwać wzroku od znaleziska. Boisz się ujrzeć ciało, a biorąc pod uwagę smukłość stopy; kobiece ciało. To dla ciebie za dużo, nie potrafisz wytrzymać napięcia, strachu, adrenaliny wypełniającej każdy zakamarek twego organizmu, rozsadzającej żyły – pragniesz, by to wszystko już się skończyło, masz dość. W chwili krytycznej znów pojawia się nieznośna myśl o wykonywanym zawodzie. Klniesz okropnie, nawet nie zdając sobie sprawy z doniosłości swego głosu, który stał się przyczyną niewiarygodnego echa – krzyknąłeś, nawet o tym nie wiedząc. Kręcisz głową i chowasz twarz w dłoniach.
Nagle rozlega się cichy odgłos z okolic zwłok. Kierujesz światło w tamtą stronę. Szmer się powtarza. Stajesz na równe nogi, przy nagłym zrywie uderzając barkiem o fragment barierki. Wykluczasz jednak ból z umysłu, starasz się z całych sił skupić na dźwięku. W końcu decydujesz się zgasić latarkę, by cię nie rozpraszała, lecz ku twemu zdumieniu, łuna pozostaje na miejscu. Patrzysz zdezorientowany na wyłączone urządzenie i ponownie kierujesz wzrok na światło wydobywające się gdzieś za stopą. Paraliżujący strach poddaje się zwykłej ludzkiej ciekawości. Powoli, acz zdecydowanie pokonujesz kolejne stopnie aż stajesz na piętrze. Zwinnym manewrem omijasz ciało, całą uwagę poświęcając trzymanemu przez kobietę telefonowi komórkowemu. Sięgasz po niego, nie dostrzegając ciepłoty dłoni, na której leży. Chwytasz urządzenie i podnosisz je do oczu, wyczytując na ekranie trwającą rozmowę z trzycyfrowym numerem, którego posiadacza usiłujesz z całych sił wydobyć z pamięci. Informacja przychodzi natychmiast – policja. Już masz zamiar rzucić się na słuchawkę i wykrzyczeć o pomoc, lecz głos uwiązł ci w gardle. Jakimś dziwnym automatycznym odruchem odrzucasz połączenie. Zdrowy rozsądek odzywa się po fakcie. Czy to właśnie w ten sposób nie zrzuciłeś na siebie podejrzeń w związku z martwą kobietą u swych nóg?
Przerażony patrzysz w twarz dziewczyny, a w głowie świta ci pewna myśl. Jeszcze nie do końca zatwierdzona, ale jej zarys przypada ci do gustu. Nachylasz się nad zwłokami i próbujesz mierzyć oddech, lecz po dziesięciu sekundach nie następuje. Z otchłani pamięci wyłaniają się kolejne procedury. Resuscytacja krążeniowo-oddechowa, trzydzieści uciśnięć klatki piersiowej, dwa oddechy ratownicze… Przystępujesz do pierwszej pomocy, nie zauważając długiej rany na podbrzuszu, z której z każdym uciśnięciem sączy się krew.
Jeden, dwa, trzy, cztery…
Słyszysz trzask gdzieś w oddali. Nie możesz jednak teraz skończyć.
… dziesięć, jedenaście, dwanaście…
Następuje fala kroków w ciężkich butach.
… szesnaście, siedemnaście…
Kroki są coraz bliżej.
… dziewiętnaście, dwadzieścia…
Dochodzi do ciebie dźwięk wyważanych drzwi niedaleko.
… dwadzieścia dwa, dwadzieścia trzy…
Zauważasz światła zza rogu.
… dwadzieścia pięć, dwadzieścia sześć…
Kilkadziesiąt latarek wpatruje się w ciebie. Zauważasz stan tego, co masz pod dłońmi. Słyszysz wrzaski, rozkazy, ładowanie broni. Nie wyodrębniasz jednak treści wypowiedzi. Na moment zawisasz nad klatką piersiową kobiety; na jedną tysięczną sekundy, podczas której przez twoją głowę przepływa masa pustych myśli. Oczekujesz werdyktu mózgu, który ostatecznie każe dokończyć powinność.
… trzydzieści.
Rozlega się huk wystrzału. Czujesz przenikliwy ból w nodze. Kulisz się i odruchowo chwytasz za kończynę. Salwa kroków rusza ku tobie. Ktoś wygina ci ręce do tyłu, kto inny zrywa do góry, jeszcze ktoś chwyta za głowę. Z twych ust wydobywa się jęk.
– Leonie Falkowski – słyszysz nad sobą. – Jesteś aresztowany pod zarzutem morderstwa siedemnastu kobiet.
Otwierasz usta, lecz zamiast słów na wargi wpływa ciepła ciecz o metalicznym posmaku.
Leonie Falkowski. Prowadzą cię gdzieś, coś do ciebie mówią. Mózg pracuje na najwyższych obrotach. Jesteś aresztowany. Czerń wypełniająca umysł daje miejsce przeraźliwie jasnej bieli. Z niej jak zza mgły wydobywają się obrazy. Pod zarzutem morderstwa siedemnastu kobiet. Wspomnienia niczym salwa strzałów atakuje twoją głowę, rozsadzając ją od środka.
Przypominasz sobie. Już pamiętasz. Widzisz te kobiety.
Nie potrafisz jednak w to uwierzyć. To nie może być prawda. Nie jesteś mordercą. Żyjesz od kilku minut, nie mogłeś tego dokonać.
To nie są twoje dokonania. To jest obca pamięć.

Dano ci drugą szansę, lecz ludzie ją odebrali.
Do końca życia będziesz pokutować za nie swoje czyny.
I gdzie tu sprawiedliwość…?

___

[1]SAMPLE – wyraz ułatwiający prowadzenie wywiadu ratowniczego.

1 komentarz:

  1. Serdecznie dziękuję za pobranie szablonu. Jakby pojawiły się z nim jakieś problemy czy byłyby co do niego jakieś pytania, to postaram się poradzić coś i odpowiedzieć na wszystkie pytanka. :) Dziękuję raz jeszcze i polecam się na przyszłość :)
    Pozdrawiam,
    Tyler

    OdpowiedzUsuń

Obserwatorzy

Layout by Yassmine