12.14.2013

Projekt: House of The Rising Sun

Nowy Orlean, 28.08.2005 10:06

Chrzęst żwiru pod kołami czarnego samochodu uroczyście obwieścił przybycie żywej duszy do zapomnianej okolicy. Drzewa o potężnych konarach, których ozdobę pełniła mozaika popękanej kory oraz porostów, jakby w momencie wzniosły się wysoko, by rzucić cień na podjazd, oddzielić gościa od światła słonecznego i być może tym aktem zniechęcić do zwiedzenia domu. Wszelkie zwierzęta, które jeszcze, nie wiadomo czemu, nie opuściły tego terenu, z nieodpartą ciekawością i strachem obserwowały każdy ruch, nie wiedząc, czy człowiek, który właśnie trzasnął drzwiami tak donośnie, że dźwięk poderwał chmarę ptactwa ukrytego w brudnych liściach, zasługiwał na to, co dane mu było ujrzeć w budynku. Wiewiórka pokręciła łebkiem, jakby walcząc z myślami, lecz nim zdążyła zadecydować o podążeniu za mężczyzną, jej plany udaremniła para kłów majacząca niedaleko. Wycofała się, jednak zanim ponownie wzeszło słońce, martwe ciało gryzonia miało zdobić wycieraczkę przed drzwiami.

Keith Parks zaparkował przed gmachem. Wyłączył silnik, wyjął kluczyki ze stacyjki i jakby nieobecnym wzrokiem omiótł przyklejoną do szyby karteczkę, by zaraz podwinąć mankiet koszuli i spojrzeć na zegarek. Czuł, jak drżą mu ręce, jak na zmianę atakują go fale gorąca i chłodu, jak luźno zawiązany krawat poddusza.
– Keith, stary, uspokój się – mruknął pod nosem, chcąc podnieść się na duchu, lecz na niewiele się to zdało. Serce rozpoczęło swój maraton w klatce piersiowej.
Mężczyzna oparł się o siedzenie i odchylił głowę, oddychając głęboko. Przecież nie było powodów do strachu, to tylko stary dom, stary, od dawna niesprzątany dom, dom pełen kurzu, pajęczyn i… pająków. Parks poruszył się gwałtownie i zacisnął powieki, jakby chcąc odepchnąć od siebie tę myśl. Nienawidził tych stworzeń, wywoływały u niego lęk, nad którym nie potrafił panować, i nagle, ot tak sobie, miał wejść do budynku niezamieszkanego od przeszło trzech lat? Przestały go obchodzić rozkazy, utrata pracy nie stanowiła w tym momencie większej wagi, jedyne, co mogło się teraz liczyć, to odpalenie silnika i powrót do nieskazitelnie czystego mieszkania. Dobry Boże, cóż to była za wspaniała alternatywa!
Jak oparzony chwycił za kluczyki i już miał nimi przekręcić, gdy kątem oka dostrzegł poruszenie. Cztery pary patyczkowatych nóg wisiały nad siedzeniem pasażera, poruszając się w nieskładnym tańcu. Serce Keitha na moment zatrzymało się zupełnie, poczuł spływającą po czole kropelkę potu, próbując nie wykonać żadnego gwałtowniejszego ruchu. Zagryzając wargę, powoli wymacał dłonią klamkę i gdy tylko palce zacisnęły się na niej, wyskoczył z samochodu i trzasnął donośnie drzwiami.
Parks odszedł na kilka kroków i chwycił się za głowę. Przecież to było zbyt abstrakcyjne, zbyt niemożliwe, by stało się prawdą. Jakim cudem jego największe obawy się ziściły? Niedowierzając rzeczywistości, tęsknie spojrzał na drogę, którą przyjechał. Podróż zajęła mu niemalże cztery godziny, w jaki sposób mógłby wrócić pieszo i zdążyć przed zachodem słońca? Gdy poszukiwanie odpowiedzi ugrzęzło w martwym punkcie, z niepokojem odwrócił wzrok na gmach, przeklinając w myślach siłę sugestii.
Nagle zerwał się wiatr, który wzniósł opadłe liście, zanosząc do nosa mężczyzny pewien zapach. Była to woń tak okropna piękna, której Keith nie potrafił zdefiniować, lecz natychmiast oczyściła go ze strachu. Po ciele rozpłynął się spokój, jakiego Parks nigdy wcześniej nie doświadczył – mianowicie spokój duszy, harmonia i ład w chaotycznym umyśle.
Mężczyzna spojrzał raz jeszcze na budynek. Tym razem nie z żalem, nie z przerażeniem, lecz z zafascynowaniem i motywacją. Wiedział, że teraz mógł dokonać wszystkiego, jakby ten cudowny powiew odebrał mu wolną wolę niechciane uczucia. Jak zaczarowany ruszył w stronę gmachu, pragnąc dokonać czegoś wielkiego, spożytkować nadmiar ambicji.
Dom stał otworem. Parks wszedł posłusznie, nie zwracając uwagi na to, że drzwi z cichym skrzypnięciem zamknęły się za nim. Podążał korytarzem, nie dostrzegając wiekowych pajęczyn, które powoli zanikały, gdy Keith je mijał. Nie spostrzegł płomieni zajmujących się knotem i rosnącymi ku górze ogarami świec w świecznikach, które olśniewały polerowanym złotem. Nie poczuł, jak wypaczone drewniane stopnie nagle odzyskiwały kształt i barwę pod naciskiem buta. Nie usłyszał podnoszenia się mebli, coraz cichszego szorowania nóg stołu, które przywdziewały swe filcowe trzewiki. Nie ruszyło go, gdy diamentowy kandelabr wzniósł się i zawisł u sufitu, rozbłyskując światłem niezliczonych ilości świec. Nie spojrzał na wertujące się z cichym trzaskiem kartki kalendarza, które zmierzały ku celu odwrotną chronologią, jak również na odłamki porcelany łączące się w locie w kształt wazonu i rodzące świeże kwiaty barwy lazurytu. Obrazy na ścianach, uwieńczone bogato zdobioną ramą, rozbłysły paletą barw, jaka trafiała do mężczyzny, rozpływając się w mglistej warstwie na powierzchni oka. Poszarzała klamka u śnieżnobiałych drzwi, które w momencie zarosły motywem roślinnym, zajaśniała polerowanym srebrem pod ciepłem dłoni Parksa.
Pomieszczenie, u progu którego stanął, było przykładem prawdziwego kunsztu. Oszklone ściany, sufit i podłoga wpuszczały do środka światło miliarda gwiazd, tańczące w kryształowych naczyniach unoszących się w powietrzu. Księżyc krążył ponad głową Keitha, skupiając jego uwagę na niewielkiej szufladzie wiszącej w centrum pokoju. Mężczyzna bez zastanowienia podszedł do niej i, ciągnąc za mosiężną gałkę, rozwarł przed sobą manipulacyjnie podświadomie poszukiwaną tajemnicę.
Z dna szuflady podniósł plik kartek i, usiadłszy w przestrzeni, podążył wzrokiem po kolejnych linijkach.

Keith Parks zaparkował przed gmachem. Wyłączył silnik, wyjął kluczyki ze stacyjki i jakby nieobecnym wzrokiem omiótł przyklejoną na szybie karteczkę […]

Treść wydała się mu znajoma, jednak Coś coś mu podpowiadało, by nie przejmować się tym, nie przerywać lektury. 
Wszedł posłusznie, nie zwracając uwagi na to, że drzwi z cichym skrzypnięciem zamknęły się za nim. Podążał korytarzem, nie dostrzegając wiekowych pajęczyn, które powoli zanikały, gdy Keith je mijał.
 Mężczyzna nie mógł pozbyć się wrażenia, że coś było nie tak, jak powinno.
[…] rozwarł przed sobą manipulacyjnie podświadomie poszukiwaną tajemnicę.
Skreślone słowo zaczęło ryć w umyśle Keitha, niczym poczucie posiadania czegoś na końcu języka, czego usilnie się poszukuje, jednak nie jest w stanie sobie przypomnieć. Po raz pierwszy zmarszczył brwi i przechylił nieco głowę, zastanawiając się.
Keith odłożył tekst, by z uśmiechem i czcią oddać się swemu przeznaczeniu. Chwycił za srebrny nóż, którego rękojeść ocierała się niecierpliwie o bladą dłoń mężczyzny, i złożył krwawą ofiarę dla Domu. Jego czyn został na wieki respektowany w czterech ścianach Domu Wschodzącego Słońca, a boska łaska jeszcze długo po śmierci opiewała Parksa.
Keith poczuł, jak coś pojawia się w jego dłoni. Nie wypuszczając kartek z ręki, zacisnął palce na rękojeści noża i podniósł go do gardła.
– Składam krwawą ofiarę dla Domu, którego… – chrapliwą mowę przerwało ciche pukanie w szybę. – Co, do… – mruknął zniesmaczony i odwrócił głowę w stronę źródła dźwięku.
Ruda wiewiórka rozpaczliwie wymachiwała łapkami, jakby chcąc przebić się przez warstwę dzielącego ich szkła. Tekst wypadł mężczyźnie z ręki, w locie zmieniając się ze śnieżnobiałej bieli papieru na stary pergamin. Ostrze potoczyło się po podłodze, zarastając kurzem, a gwiezdne uniwersum odpłynęło, by na jego miejsce pojawił się brudny, zniszczony pokój. Keith usłyszał skrzypienie starych sprężyn pod sobą. W powietrze wzniósł się zapach stęchlizny, która wtargnęła niespodziewanie do nosa człowieka. Księżyc zgasł, a Parks poczuł silny ból w potylicy. Ostatnim, co do niego dotarło przed utratą przytomności, to dźwięk rozbijanego szkła.

Promienie wschodzącego słońca łaskotały powieki. Z lekkim ociąganiem mężczyzna otworzył oczy, jak przez mgłę widząc przed sobą zakurzoną podłogę. Powoli wyostrzał wzrok, by dostrzec również ruch w okolicy twarzy.
Ośmionogie stworzenie z nieodpartą ciekawością badało odnóżem nos Keitha.
– Jasna cholera! – krzyknął Parks, porwał się jak obłąkany z podłogi, biegnąc na oślep i otrzepując się maniakalnie dłońmi.
Podczas panicznej ucieczki nie dbał o to, co spotykał po drodze – tylko na wzór szaleńca leciał przed siebie, dopóki nie stanął na świeżym powietrzu. Nie miał czasu, by choćby zastanowić się nad znajomością drogi powrotnej z pomieszczenia, do którego nie mógł mieć pojęcia, jak się dostał i co w nim robił, nie mówiąc już o dostrzeganiu elementów wystroju wnętrza. Mijał zakurzone i potargane płótna, skaleczył się na kawałkach porcelany, zrzucił stary kalendarz, potykał się o rozbity kandelabr i przewrócone meble, wpadał butem w dziurawe stopnie, przewracał stare świeczniki ze śladową ilością parafiny i przemierzał wiekowe pajęczyny, a wszystko po to, by na koniec wdepnąć w ciało martwej wiewiórki na wycieraczce.
Nie odwracając się za siebie, wsiadł do samochodu i ruszył, by jak najszybciej opuścić to miejsce. Z drżeniem rąk sięgnął po czystą karteczkę zasłaniającą mu widok, zgniótł ją i rzucił pod siedzenie, przeklinając idiotę, który ubrudził mu klejem przednią szybę.


PROJEKT ZAKOŃCZONY NIEPOWODZENIEM

1 komentarz:

  1. Po pierwsze: Misha Collins!!! :D *.*

    Po drugie: reklama :D

    [SPAM]

    http://wilczyca-musi-umrzec.blogspot.com/

    Wielu przepowiadało Apokalipsę, ale czy ktokolwiek przepowiedział Wojnę Bogów? A przynajmniej tych, którzy chcą nimi zostać. Co zatem z prawdziwym Bogiem? Cóż...Pije gdzieś drinki z palemką, zmęczony obwinianiem o wszystko, podczas gdy aniołowie muszą pilnować porządku. Co spaprali po całości. Dążąc do władzy, zajęci walką z demonami i Rebeliantami, przekroczyli granicę. Przez nich, ktoś trzeci wkroczył do gry. Najbardziej niebezpieczne istoty stworzone przez Boga zostały wypuszczone z cielesnych klatek. Są nimi ludzie.
    Jednak niektórzy próbują to przerwać. Zmartwychwstali postanowili ocalić świat żywych. A to wszystko zapoczątkowała Wilczyca. I właśnie dlatego musi umrzeć.

    Zapraszam i pozdrawiam :D
    Nella

    OdpowiedzUsuń

Obserwatorzy

Layout by Yassmine