1.11.2015

Zwykły bohater

12/12/2012
 „Pamiętaj: z prochu powstałeś i w proch się obrócisz” widniały słowa na starej, mosiężnej tablicy krzywo zawieszonej na bramie przykościelnego cmentarza. Solidne żelazne pręty uginały się pod ciężarem obrastającego je bluszczu, tak że z trudem można było dojrzeć za nimi choćby smugę światła, nie wspominając już o mężczyźnie przemierzającym brukowane ścieżki z zabrudzoną łopatą w dłoni, której kant pozostawiał za sobą długą, wyżłobioną smugę w kamieniu. Ciekawy sytuacji przechodzień mógłby podążyć za tajemniczym, odzianym w czerń człowiekiem, jednak nawet zażyłe śledztwo nie byłoby w stanie zaprzeczyć temu, że owa osoba była po prostu zwykłym grabarzem podczas wykonywania swojej niewdzięcznej roboty. W końcu też doczekałby się końca jego wędrówki przy jednym ze starych, już dawno zapomnianych przez wszystkich nagrobków, którego właściciel od wieków pozostawał bezimienny z dwoma, jedynie, pierwszymi literami nazwiska będącymi w stanie uchronić się przez te wszystkie lata przed korozyjną działalnością matki natury. Na tym zwykły obywatel zapewne skończyłby swoje podchody i oszczędziłby sobie widoku niehumanitarnych działań nakazanych przez zarządców cmentarzy. Jednak ciemnowłosy mężczyzna nie miał wyboru - taka była jego praca, z której był w stanie utrzymać żonę i dwójkę ukochanych dzieci. Jego rezygnacja wiązała się z bezrobociem, z którego rychło by nie wyszedł, zważywszy na sytuację rynkową i własne wykształcenie.
Wyciągnął spalonego niemal do końcówki filtra papierosa z ust i ugasił go, wkręcając czubkiem buta w pożółkłą trawę. Obejrzał się dyskretnie, bardziej z przyzwyczajenia, aniżeli potrzeby, i wykonał mechanicznie niewielki znak krzyża na klatce piersiowej.
– Taka praca – wytłumaczył się szeptem. Łopata zabłysnęła w słońcu i z impetem wbiła się w krzak ogrodzonego niewielką ilością betonu bluszczu.
Wtem, grobową ciszę przerwała delikatna, acz nieustępująca sentencja krótkich dźwięków, jednak to wystarczyło, by przyprawić mężczyznę niemal o atak serca. Drżącymi dłońmi odwinął rękaw koszuli i stanął oko w oko ze sprawcą zamieszania. Zegarek z elektronicznym wyświetlaczem, który kupił po promocji w czasie wyprzedaży, nie wskazywał żadnej chęci zaniechania odtwarzania już powoli denerwujących sygnałów, a pozbycie go baterii nie przynosiło żadnych skutków - cokolwiek właściciel nie zrobił, tarcza zegara cały czas wskazywała tę samą godzinę - 12:12.
W końcu jednak cierpliwość grabarza się skończyła. Zerwał urządzenie z ręki, cisnął w ziemię i usiłował uciszyć butem, tym razem z oczekiwanym efektem. Niezdecydowanym ruchem dłoni przetarł czoło i westchnął głęboko. Nie można było zaprzeczyć, że był realistą, a strata zegarka była w tym wypadku dosyć kosztowna. Pochylił się, by podnieść pozostałości po urządzeniu.
Nagle z ziemi z niesamowitą prędkością wystrzeliła mdła ręka, chwytając mężczyznę z niesłychaną siłą za przegub nadgarstka. Człowiek krzyknął, klnąc i usiłując wyrwać się z uścisku, jednak na próżno. Jedyne, co był w stanie robić, to zmuszać serce do cięższej pracy, oddychać spazmatycznie i płytko oraz obserwować, jak z ziemi wydostaje się coraz więcej fragmentów martwego ciała, które, nie wiadomo dzięki jakiej mocy, zaczęły łączyć się w jeden zgrany szkielet pokryty workowatą, zapadniętą skórą. Niedługi czas grabarz musiał czekać na głowę, której cienkie pojedyncze nitki włosów skręcały się podczas obrotów czaszki po powierzchni gleby. Brunet zaczął wrzeszczeć głośniej, już nie tyle z przerażenia wywołanego początkowym zaskoczeniem, co z ogromnego strachu przed obserwacją, jak głowa przyciągnięta została do kręgosłupa, niczym ferromagnetyk do magnesu o niezwykłej sile. Mężczyzna zaczął szamotać się w amoku, dopuszczając swoje struny głosowe do wydawania krzyków o niezwykle wysokiej częstotliwości. Nagle adrenalina zmusiła go do aktywnego działania - grabarz uderzył z całej siły w przedramię zwłok, a to odpadło i poczęło wić się po ziemi. Brunet nie miał zamiaru tracić okazji i rzucił się do ucieczki. Biegł na oślep, nie oglądając się za siebie i nie zważając na przeszkody, w duchu przeklinając szefa o przydzielenie mu grobu najbardziej oddalonego od wyjścia z cmentarza. Nie myślał już o niczym innym, tylko o jak najszybszym wydostaniu się z tego szaleństwa. Los zadrwił jednak z mężczyzny, podkładając mu pod nogi zawalony nagrobek, o który potknął się i wyłożył jak długi, tracąc wywalczoną szansę na zawsze. Z podłoża wokół niego wyrosło tysiące par rąk, które wciągnęły go w podziemia.
Rozległ się krzyk człowieka ćwiartowanego żywcem na części.


XII Liceum Ogólnokształcące - chluba tamtejszego grona pedagogicznego, zmora uczniów pragnących jedynie dobrej zabawy po paru kieliszkach. Któż jednak mógłby się domyślić, że ci idealni i, wydawać by się mogło, nieskazitelni studenci po skończonych zajęciach witali do pobliskich barów i tam odświeżali swe zmęczone umysły kolejnymi promilami? Nikt, albowiem do tej pory ta zepsuta młodzież miała dobre i szczere intencje, a prekursorem nowej rzeczywistości był On - chłopak o barwie włosów najciemniejszej z nocy, wysokiej i dobrze zbudowanej posturze oraz wiecznie nieobecnym wzroku o szarych tęczówkach. Wśród osób płci przeciwnej z pewnością wzbudzał zachwyt, natomiast w grupie przyjaciół - respekt obranym stanowiskiem dowódcy. Nie trwało to długo, jak reszta wraz z Nim zaczęła wychodzić za szkołę na papierosa i do baru na piwo. Warto też nadmienić, że to w Jego towarzystwie po raz pierwszy uczniowie spróbowali alkoholu, który do tamtej pory wydawał się czymś tak odległym i niedostępnym. To On pokazał im wspaniały świat pod wpływem narkotyków, On też był osobą decydującą na ile i z których lekcji można uciec, pozostawiając dobrą reputację wśród nauczycieli. Mógł wśród zacietrzewionej młodzieży wydawać się nawet posłannikiem z zaświatów, który został zesłany, by pomóc im odnaleźć prawdziwe przyjemności w życiu; bohaterem widzianym w świetle chwały, odwagi i niesamowitej wiedzy życiowej - co z tego, że z matematyki miał zagrożenie, skoro potrafił sam własnoręcznie wykonać skręta i to w dodatku na jednej lekcji bez wpadki przed profesorem? No kto, jak nie bóg?
Chłopak uśmiechnął się na samą myśl. Nie dość, że mógł robić, co mu się żywnie podoba, to jeszcze pomagają mu jego, jak zwykł ich nazywać, niewolnicy (wyznawcy, zadrwił na tyle głośno, by zwrócić uwagę swojego partnera z ławki). Westchnął głęboko i odwrócił twarz w stronę okna, by wzbudzić w towarzyszu poczucie niepewności i ciekawości - co, jak co, ale sztukę manipulacji opanował do perfekcji. Wzrokiem przeszedł po betonowym boisku do piłki nożnej, dalej po kolejnych oknach drugiego skrzydła budynku, aż zatrzymał się na wręcz bezchmurnym niebu o barwie jasnego błękitu.
Wtem na nieboskłon niczym z wiadra farby, zaczął się wylewać odcień krwistej czerwieni. Chłopak poruszył się niespokojnie i zamrugał kilkakrotnie powiekami, nie dowierzając własnemu zmysłowi. Automatycznie skierował głowę ku wiszącemu nad tablicą okrągłemu zegarowi wskazującemu godzinę równo 12:12. Dokładnie osiemnastu minut brakowało, by obejrzeć zjawisko na żywo, z zewnątrz. Raz jeszcze zwrócił swą uwagę na sytuację za szybą. Tym razem jego wzrok przykuła niewielka, lecz poszerzająca się grudka ziemi, z której zaczęło się coś wydostawać. Kret?, przeszło mu przez myśl, jednak niezbyt pewnie. Nagle z całego terenu, który był w stanie objąć wzrokiem, poczęły tworzyć się owe kopczyki. Zwęził brwi i przymknął delikatnie oczy, chcąc lepiej przyjrzeć się zjawisku, gdy w pewnym momencie przez klasę przeszedł krzyk.
– Tam są... ludzie! – usłyszał i jakby na zawołanie wszyscy uczniowie rzucili się do okien. Nastała taka cisza, że był w stanie policzyć oddechy wszystkich obecnych, którzy wpatrywali się w wychodzące z ziemi zwłoki. Spokój trwał jednak dopóty, dopóki na boisku nie znalazł się szkolny trener. Serce chłopaka zaczęło bić mocniej, gdy kolejne trupy, niczym robaki, zaczęły z niesamowitą prędkością pełzać w stronę niczego nie spodziewającego się nauczyciela, a krzyk rozerwał Jego gardło niemal tak samo, jak cienkie palce martwych ciał szyję trenera.
– Co się... dzieje?! – wrzasnął z wyrzutem w stronę nieporadnej nauczycielki. – To jakiś żart?! Niech pani coś powie!
Niemoc profesor wywołała panikę. Zaczął uciekać, a za nim reszta przerażonych uczniów. Biegł przed siebie, nie patrząc pod nogi, nie posiadając żadnego planu - po prostu w bezsensowny sposób dawał upust adrenalinie. Nagle w Jego głowie zaświtała pewna myśl. Nie krył radości, uświadamiając sobie, jak blisko jest bezpieczne miejsce, gdzie mógłby przetrwać apokalipsę.
Wtem, niemal kilka kroków za sobą, usłyszał wrzask. Odwrócił się machinalnie, czując jednocześnie uścisk na kostce.
– Pomóż mi! – głos towarzysza z ławki był tak przerażający, że spotęgował strach wywołany widokiem zombie pożerającego nogę kolegi. – Błagam!
Wyciągnął rękę w stronę nieszczęśnika, lecz nim ich palce się spotkały, z gardła ofiary wystrzelił pulsujący strumień krwi. Odskoczył, nim szkaradna dłoń chwyciła go za nadgarstek i zaczął uciekać, starając się nie dopuszczać do świadomości tego, że Jego najlepszy przyjaciel pokrywa podłogę i ściany korytarza. Histeria powoli rozrywała go od środka, zmuszając płuca do niesamowicie szybkich oddechów, widział kątem oka umierających ludzi, lecz wiedział, że nie jest w stanie im pomóc, nie mógł już zmusić się do zatrzymania. Biegł po prostu przed siebie w oczekiwaniu znalezienia odpowiedniej kryjówki.
Nagle kątem oka dostrzegł otwarte pomieszczenie do kotłowni. Nie zastanawiał się długo. Wpadł do środka i prędko zamknął za sobą grube stalowe drzwi, zatrzasnął na wszystkie możliwe zamki, obiegł jeszcze całą kotłownię w poszukiwaniu ewentualnych dodatkowych wyjść, a gdy takowych nie odnalazł, usiadł na schodach i zwinął w kłębek, starając się uspokoić oddech. Drżącymi rękoma wyciągnął z kieszeni parę słuchawek, po kilku nieudanych próbach podłączył je do telefonu i puścił na maksymalną głośność, by zagłuszyć krzyki, łomoty i jęki za drzwiami. Położył się na chłodnym betonie i zamknął oczy z nadzieją zapomnienia i zatracenia się w odtwarzanej muzyce.
Na próżno. Wciąż przed oczyma widniał mu obraz rozdzieranego gardła kolegi, mozaika wzdłuż korytarza stworzona z tętniczego wylewu i żywe zwłoki wpatrujące się zapadniętymi oczodołami przewiercającymi niemal na wylot.
Każda minuta zdawała się godziną, czas dłużył się niemiłosiernie, miał wrażenie, że miesiące siedzi na chłodnym kamieniu schodów. Strach powoli w nim zastygał, a emocje się wyciszały. Nawet nie zauważył, gdy głowa opadła mu na pierś i pogrążył się w śnie.
W pewnym momencie ciszę przerwał się odgłos tłuczonego szkła. Chłopak podniósł się jak oparzony, a choć zaniepokojony przewlekłą ciemnością, cicho skulił się w kącie. Nic nie widział, jednak sądząc po następującej serii dźwięków, doszedł do wniosku, że przez niewielkie okienko przy suficie ktoś przechodzi, a gdy buty owej postaci tupnęły nieopodal jego prowizorycznej kryjówki, serce podeszło mu do gardła, a świadomość zaczęła powoli się zatracać.
– Jest tu ktoś...? – usłyszał cichy, niepewny szept. A więc jednak to człowiek! Niemal z ulgą wyskoczył z ukrycia i w lichym blasku księżyca dostrzegł posturę dobrze zbudowanego, lecz słaniającego się na nogach mężczyzny. Ten początkowo cofnął się z przerażeniem na Jego widok i skierował ku niemu lufę pistoletu, jednak gdy dostrzegł równie przejętą strachem twarz, opuścił broń i uśmiechnął się słabo.
– Chłopcze! – kulejąc, podszedł do Niego z bronią na wyciągniętej dłoni. – Być może jesteś jednym z ostatnich żyjących... – zakrztusił się, wypluwając krew. – Jesteś... Wybrańcem! Tylko Ty możesz uratować ludzkość! Musisz dołączyć do reszty. Szybko! Wiesz, jak się strzela?
Uczeń pokręcił w trwodze głową.
– To jest bardzo proste, zobacz… – mężczyzna zaprezentował mu serię ruchów. – Tu jest zapas nabojów, powinno Ci wystarczyć na dojście do… – nagle skulił się w bólu, a z jego ust wydobyła się gęsta ciecz. Opadł na ziemię i krzyknął w agonii.
– Na dojście dokąd?! – chłopak rzucił się do cierpiącego i potrząsnął za ramię, lecz człowiek nie dawał już znaku życia.
Nagle do drzwi zaczęło się dobijać coś wielkiego, co widocznie zwabione zostało przez krzyk. Niedługo trwało, by drzwi zakołysały się w zawiasach.
– Nie... – mruknął Wybraniec, drżącymi dłońmi odbezpieczając broń. Wystrzelił w stronę potworów cały magazynek i jak oparzony zaczął go uzupełniać. Słyszał niepokojące odgłosy z całego budynku i gdy włożył ostatni nabój, zamarł. Reagują na dźwięk, pomyślał i nim zdążył jakkolwiek zareagować, za warstwą stali dobiegł go dźwięk drapania dziesiątek paznokci. W takiej ilości martwym nietrudno było sforsować drzwi.
Pistolet wypadł mu z rąk, a nim go podniósł, do kotłowni wtargnęła fala ciał. Strzelał na oślep, licząc kule, lecz gdy ich liczba osiągnęła niepokojący poziom, a trupów nie ubywało, rzucił się szybko za jakiś sprzęt i zastygł w oczekiwaniu.
Odwrócił lufę w swoim kierunku i gdy tylko przed nim wyrosła nadgnita twarz z bezrozumnym wyrazem triumfu, nacisnął spust.
Ludzkość zginęła.

the end

Brakowało mi czegoś na uwieńczenie bloga. Po pierwszej Odwadze przyszła kolej na Zwykłego bohatera. Tak, to jest dokładnie ten sam tekst, jednak została tu zmieniona drastycznie psychika postaci - co chyba też poniekąd symbolizuje zmianę, jaka zaszła również we mnie.

Obserwatorzy

Layout by Yassmine